sobota, 23 lutego 2013

Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego

Dwa dni temu podróżowałem autobusem linii 114 na Broodlyn w celu odwiedzenia moich rodziców, no i jak to w autobusach bywa - trochę się nudziłem. Niestety nie posiadam żadnego z mobilnych urządzeń marki Apple, a że mojego telefonu zapewne nie wypada wyciągać w towarzystwie (nawet jeżeli to głównie zmęczeni trudami wykładów i pacierzem studenci UKSW), główną rozrywką pozostało obserwowanie wyświetlających różnego rodzaju aktualności i ciekawostki autobusowych ekranów, szumnie zwanych CityINFOtv (właśnie to sprawdziłem). Stąd dowiedziałem się, że 21 lutego to ustanowiony przez UNESCO i obchodzony od roku 1999 Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego.

jechałem identycznym (tylko innym)


Skromna notatka uświadomiła mi również, iż w kraju naszym rusza wspierana przez osobistości pokroju Bralczyka kampania "Język Polski jest ą-ę", mająca za zadanie uzmysłowić obywatelom jak szalenie ważne jest stosowanie znaków diakrytycznych, tak często pomijanych podczas pisania esemesów czy ogólnie we współczesnej, elektronicznej odsłonie komunikacji tekstowej. 

No i tak się niezobowiązująco zastanawiam, czy to faktycznie duży problem. Jeżeli chodzi esemesy, sam unikam stosowania polskich znaków, a to z tej prostej przyczyny, że z racji innego kodowania wiadomości takie są droższe. Niby mnie stać, ale po co przepłacać i jeszcze gimnastykować się pisząc na mrozie, albo po pijaku, albo na mrozie po pijaku. Poza tym, nie wiem jak obecnie, ale jeszcze sprawy miały się tak, że mogłem dostawiać ogonki do samogłosek, a odbiorca i tak ich nie otrzymywał, czyli ktoś tam je sobie po drodze odgryzał. W komunikacji internetowej, na forach czy facebooku owszem, stosuję ą, ę a nawet ó z przyzwyczajenia, ale nie przeszkadza mi jakoś specjalnie, gdy ktoś tego nie robi. Ja na przykład komentując komuś fotkę na facebooku  nie stosuję wielkich liter i nie widzę w tym jakiejś językowej zbrodni. 

Cała rzecz polega na tym, że znaki diakrytyczne czy ich brak nie powodują raczej problemów ze zrozumieniem przekazywanych treści. Mnie bolą błędy językowe każdego rodzaju (choć sam pewnie również je popełniam, nie ukrywam, że nie jestem po filologii), przynajmniej jeżeli popełniają je ludzie piszący za kasę (zazdrość), ale jest rodzaj błędów, od którego moim zdaniem należałoby zacząć całe te porządki, kampanie etc. 

Bo brak ogonków raczej nie zmieni znaczenia komunikatu. Nie zmieni go na ogół literówka, czeski błąd czy nawet ortograf. Chyba, że ktoś napisze, dajmy na to, "morze się zastanowi" - wtedy to już zupełnie nie wiadomo, czy poetą jest, czy może idiotą. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa z błędami interpunkcyjnymi. To jest prawdziwa zmora. Przecinki w niewłaściwych, miejscach

Dostałem w swoim życiu naprawdę sporo wiadomości, których nie byłem w stanie zrozumieć, bo ktoś poszatkował zdanie tak niesamowitymi okazami znaków przestankowych, że zupełnie zgłupiałem. Naprawdę, wystarczy jeden niefortunnie wstawiony przecinek i mindfuck (tutaj pozdrowienia dla językowych purystów) gotowy. 

Dlatego uważam, że dbanie o czystość i formę słowa pisanego to rzeczywiście bardzo słuszna i ważna sprawa, ale z jakiegoś powodu (szkolnictwo, czytelnictwo, wtórny analfabetyzm?) znaleźliśmy się w miejscu, w którym rzesza nawet młodych i świeżo wykształconych osób czy aktualnych studentów ma problemy z wysłaniem jasnego, czytelnego i zrozumiałego komunikatu. I szczerze nie wiem co należałoby z tym zrobić.  Co oznacza, iż mam spore szansę na tekę ministra edukacji w obecnym rządzie najjaśniejszej. Choć może ustanowiona przedmiotem kampanii i bardziej chwytliwa kwestia "ogonków" zachęci ludzi do takiej ogólnej, szerszej refleksji nad tym co się piszę. Ale właściwie to nie sądzę. 

PS. Łona był pierwszy:


sobota, 16 lutego 2013

"Django" i co dalej? (część I)

Wreszcie udało mi się obejrzeć Django Unchained. Czekałem, nawet trochę się na nową rzecz od Tarantino cieszyłem, a w ostatecznym rozrachunku wyszedłem z kina średnio zadowolony. Powszechnego zachwytu nie rozumiem. Jestem za to gotów postawić tezę, iż lepsze filmy Tarantino mają większą rzeszę przeciwników niż te słabsze (oprócz Django, znam również wielu fanów Kill Billa, dla których to jedyny strawny film QT - dziwaczne). 

Uwaga. Tekst zawiera szczegóły dotyczące fabuły i zakończenia filmu. Czytacie na własną odpowiedzialność. 



Quentin Tarantino wdarł się przebojem do czołówki w pierwszej połowie lat 90., robiąc dwa świetne pastisze kina gangsterskiego, Reservoir Dogs oraz Pulp Fiction. Dziś można spotkać się z opiniami, iż to właśnie jego debiut zasługuje na największe uznanie, jednak moim zdaniem takie pomysły to wyłącznie pretensjonalne próby bycia alternatywnym na siłę. Jakiś hipsterski kaprys w kiepskim wydaniu. To oczywiście znakomity, zabawny film, jednak po prostu nie można nie widzieć, że to ćwierćfunciak zgarnia całą pulę. Gdyby posadzić trzy filmy z pierwszego, gangsterskiego etapu kariery tego pochodzącego z Tennesee fetyszysty damskich stóp przy stole podczas rodzinnej kolacji, Pulp Fiction byłoby przystojnym młodzieńcem z masą znakomitych pomysłów, który właśnie świętuje załapanie się na uniwersytet Yale (choć tajemnicą poliszynela pozostaje fakt, iż więcej czasu spędza na wciąganiu koksu w uczelnianych toaletach, aniżeli w bibliotece). Wściekłe Psy to jego szalony brat cioteczny, który nie pozostawia rodzinie żadnych wątpliwości - wszyscy starają się unikać patrzenia w jego rozbiegane oczy, słuchania opowiadanych przy uroczystej wieczerzy opowieści o dziewictwie Madonny, oraz zastanawiania się nad jego przyszłością, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż skończy mniej więcej jak Patrick Bateman. Aha, jest jeszcze Jackie Brown. To ta stara ciotka, która siedzi gdzieś na uboczu i wszyscy zastanawiają się kto ją w ogóle zaprosił, oraz czy rzeczywiście jest ich krewną. 

Fakt, nigdy nie przepadałem za Jackie Brown. Dawałem szanse, rozumiem dlaczego może się komuś podobać, ale po Pulp Fiction to nie było już to. Tarantino też chyba zrozumiał, że wyczerpał gangsterską formułę, aby po kilkuletnim rozbracie z reżyserskim stołkiem przegrupować siły i powrócić z Kill Billem, rozpoczynając tym samym drugi etap swojej kariery, czyli kręcenie epickich dzieł, będących jego własnymi wypadkowymi starych hitów z VHS, pełnymi nawiązań do najróżniejszych filmowych epok, gatunków i estetyk. W międzyczasie powstał również bardziej wyluzowany i kameralny Death Proof, niemniej widać pewną oś, na której umieścić możemy obydwie części Kill Billa (akcja, thriller, wschodnie sztuki walki, dużo krwi), Inglorious Basterds (film wojenny, dużo krwi) oraz Django Unchained (western, dużo krwi). Nie jestem wielkim fanem Kill Billa, choć ma on swoje znakomite momenty, nie wspominając o stojącej na najwyższym poziomie realizacji i produkcji. Za to Bękarty są dużym filmem. Świeżym, pełnym znakomitych dialogów (choćby odwołania do sztuki filmowej, cały motyw "kina w kinie", masa nienachalnych mrugnięć do widza), napięcia, suspensu i zaskakujących zwrotów akcji. Tymczasem Django to taka trochę próba wejścia ponownie do tej samej rzeczki, tylko w zmienionych ciuchach. A wiadomo czego nie robi się dwa razy jeżeli chodzi o rzeki. 

Bo znowu miało być epicko, wzniośle i historycznie, a nawet z drugim, poważnym dnem. Tyle, że "dawno temu w okupowanej przez nazistów Francji" dostaliśmy wariacką, niedorzeczną jazdę bez trzymanki, a Tarantino pokazał, że w jego kinie nie ma żadnych ograniczeń. Chciał zabić Hitlera? Zabił Hitlera. W kinie. A jego odsłonę II wojny światowej wygrał dla aliantów pochodzący z Tennesee Amerykanin o korzeniach żydowsko-indiańskich. Django okazuje się dla porównania płaski, mało zabawny, zbyt długi, zrobiony jakby na siłę, bez pomysłu. To znaczy sama idea jest zupełnie na miejscu, ale scenariusz jest niedopracowanym kolosem na glinianych nogach. 

Pamiętacie początek Bękartów? Suspens, nienarzucający się dowcip, upiorny urok nazistowskiego munduru. W Django dostajemy marsz niewolników, a później, podobnie jak w przypadku poprzedniego filmu, pojawia się Landa doktor Schultz. O samym występie Waltza trochę później, w każdym razie tutaj, w tej początkowej scenie, nie ma już tego błysku. Ot, podjeżdża facet z zębem na dachu powozu (co oczywiście wywołuje w kinie niezrozumiałe acz spodziewane salwy śmiechu), przez chwilę dyskutuje z towarzystwem, po czym całą sprawę załatwia szybko strzelając. Ja znakomicie zdaję sobie sprawę, że to taka estetyka, że to western i w ogóle, a przede wszystkim Tarantino ma zawsze rację, a jak jej nie ma, to robi tak specjalnie, bo elipsa, bo przecież pastisz i poczucie humoru. Ale skoro w westernie może pojawić się rap (co swoją drogą jest świetnym zabiegiem, akurat ścieżka dźwiękowa jak zwykle stoi na najwyższym poziomie), to może też pojawić się lepiej napisana historia, w której częściej zdarza się, że środkiem prowadzącym do celu nie jest biegłość w posługiwaniu się bronią palną. Mamy taki motyw w scenie z szeryfem federalnym, gdy Schultz wyciąga list gończy, ale jednak jest tego trochę zbyt mało jak na rzecz napisaną przez Tarantino. Swoją drogą, cała miasteczkowa sekwencja pozostaje jedną z lepszych stron tego dzieła. Acz oczywiście, gdy doktor negocjuje z szeryfem pozostając wewnątrz baru, od razu nasuwa się o wiele lepsza scena z piwnicy knajpy w Basterdach...

Pamiętacie zakończenie Bękartów? Intryga, paktowanie, zupełnie niespodziewane samosplamienie* nazistowskiego munduru. W Django dostajemy właściwie to samo co w pierwszej scenie. Czyli strzelanie, strzelanie i jeszcze raz strzelanie. Jamie Foxx najpierw samodzielnie zabija prawie wszystkich złych kowbojów, ale zostaje schwytany. Następnie uwalnia się, bo szybko strzela, wraca z powrotem na miejsce największej jatki i wieńczy dzieło strzelając. Cóż za pomysł, cóż za kunszt. Co gorsza, całej tej sekwencji towarzyszy niczym niezmącona pewność tego, że na pewno wszystko się uda, na pewno wszystko pójdzie dobrze. I jeszcze ta końcówka z kręceniem bączków rodem i paleniem gumy, wyglądająca jak połączenie Szybkich i wściekły (tyle, że konno) z serialem On, ona i dzieciaki. Seriously? 

Pewnie, że są momenty, kiedy na film patrzy się z przyjemnością. Talentu czysto rzemieślniczego Tarantino nie stracił, wszystko jest ładnie skręcone, z rozmachem, a w niektórych scenach połączenie wizji i fonii nadal pozytywnie stymuluje zmysły i przyprawia o przyjemne mrowienie. Znakomite miało być natomiast aktorstwo. Już czytałem na filmwebie oraz facebooku, w komentarzach internautów i w recenzjach dziennikarzy, że oto mamy trzy gwiazdy i właściwie każda zasługuje na Oscara. Serio? Kto i w którym miejscu? 

Jamie Foxx nie jest zły, ale ciężko nazwać filmowego Django postacią szczególnie barwną czy rozbudzającą emocję (czy to pozytywne, czy negatywne). Fakt, że przynajmniej ma jakiś motyw swojego postępowania (miłość do czarnoskórej Broomhildy), ale pozostaje dość nijaki przez cały film. Rola Di Caprio nie jest ani wyjątkowo duża, a już na pewno nawet nie umywa się do odegranej przez Brada Pitta roli porucznika Aldo Raine'a (kontynuując festiwal porównań). A Waltz? Jak już wspomniałem, na początku jest Landą, co daje zabawny efekt. Lecz nie jest Landą po raz pierwszy, toteż również humor nie jest pierwszej świeżości. Później natomiast jakoś zupełnie się ta postać na kartkach scenariusza gubi, rozjeżdża i traci rezon. 

Przede wszystkim mam wrażenie jakiejś przypadkowości zachowań, braku jasnych, klarownych motywów postaci. I to się tyczy nie tylko dr Schultza, choć prawdopodobnie przede wszystkim.. Oczywiście, względy historyczne, rasowe, to wszystko wpływa na zachowania bohaterów, ale mimo wszystko, brakuje temu ostrości. Sama śmierć Schultza wydaje się nonsensem. Dlaczego nie mogą po prostu zaproponować dużych pieniędzy za żonę Django (dlaczego King nie może podać ręki? bo psy rozszarpały niewolnika?), po co te wszystkie kombinacje, jakieś próby ukazania konfliktów moralnych, które pozostają wyjątkowo niewyraźnymi i miałkimi? Nawet ten Candy, powinien po prostu sprzedać niewolnicę i tyle. Z całej tej ekipy przebierańców najlepsza okazała się postać odgrywana przez Samuela L. Jacksona, który był po prostu chaotycznie złym, nikczemnym chujem, zazdroszczącym Foxxowi, że będąc czarnoskórym facetem na dwa lata przed rozpoczęciem wojny secesyjnej przyjeżdża sobie na koniu i będzie goszczony jak wielki pan, więc postanowił rozpierdolić całą tę imprezę w drobny mak. 

I właśnie te niewyraźne motywy tworzą wrażenie fabuły wątłej. Z jednej strony rozbuchanej, lecz jednocześnie mającej kiepskie, wątpliwej trwałości fundamenty. Jak koleś, który robi na siłowni "zestaw plażowy" (klata i ramiona), zupełnie pomijając ćwiczenia na nogi. A wrażenie ogólnego niedorobienia potęguje prostota rozwiązań, czyli strzelamy i do przodu. Tutaj choćby jatka w Candylandzie, przypominająca słynną scenę z Kill Billa, w której Uma Thurman zabija mieczem stu Azjatów, ot tak. I na koniec, coś co przyszło mi do głowy w trakcie pisania tego tekstu - wiecie co jeszcze mnie irytuje? Że Tarantino proponuje nam postać pozytywną. Ja wiem, że doktor Schultz też zabija trochę na darmo i nie jest świętoszkiem, ale generalnie jest dobrym człowiekiem, którego motywacją jest przyjaźń do przypadkowo poznanego i przejętego w celach biznesowych niewolnika, co wydaje się po prostu niedorzeczne. 

Tym razem nie było arcydzieła. I nie chodzi o to, że nie lubię westernów. Nie jestem wielbicielem gatunku, ale nawet abstrahując od klasyki, również w ostatnich latach powstało bardzo dobre Prawdziwe Męstwo braci Coen, jak również jeden z moich ulubionych filmów minionego dziesięciolecia, czyli Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Najwyraźniej Tarantino przesadził - właściwie w każdym ze swoich dotychczasowych filmów sięgał po elementy rodem z notatnika Sergio Leone, aż tu wreszcie postanowił zrobić faktyczny western pełną gębą i w tym właśnie momencie okazało się, że już wcześniej wystrzelał cały magazynek. 

c.d.n.


* nie mylić z onanizmem. 

niedziela, 10 lutego 2013

Notka #1

No dobrze, więc jesteśmy tutaj. Skąd pomysł na to, żeby pisać? Bo nikt inny nie umie. Bo coraz mniejsza ilość osób piszących to potrafi. Naprawdę, nie mówię, że jestem jakiś szczególnie utalentowany. Niemniej potrafię składać w miarę poprawne zdania, jak również zadbać o to, aby moje teksty cechowała jakakolwiek logika. Mam dużo czasu w gównianej pracy i czytam te wszystkie serwisy... Wiecie, jest w sieci masa wspaniale utalentowanych ludzi, ale to zwykle ci, którzy piszą, bo to lubią. Robią to przeważnie dla siebie, czasem też dla jakiejś niezbyt szerokiej rzeszy zwolenników. Na ogół nie dostają za to żadnych pieniędzy, nie czerpią materialnych profitów. Gorzej jednak z tymi, którym dane było znaleźć się po drugiej stronie barykady. Tudzież, co może lepiej obrazuje tendencję - po drugiej stronie rzeki. Ot, dajmy na to, lubię serwis natemat.pl, ponieważ podoba mi się szata graficzna. Przejrzysty, nowoczesny, sensownie pomyślany. Ale naprawdę, nie wiem czy oni dają tym autorom trzy minuty na napisanie każdego tekstu, bo ich jakość woła o pomstę. Literówki, interpunkcja, jak również niski poziom intelektualny autorów - ale liczy się znane nazwisko/nośny temat, w każdym razie ilość kliknięć, nieprawdaż? Mam ochotę z tym polemizować. Mam ochotę postawić po prostu swoją własną spluwaczkę, na którą nikt raczej nie spojrzy przychylnym okiem, ale sam będę mógł sobie do niej z dumą nasmarkać od czasu do czasu. Potem wykorzystam ją jako portfolio. Jakiś ważniak podetrze tym sobie dupę, ale zawsze lepiej wstać z łóżka i napisać kilka zdań, niż leżeć do piętnastej, co nie? Chociaż, jak już to napisałem i teraz czytam (tak, czytam to co napisałem - polecam to ludziom z natemat.pl), to sam nie jestem co do tego taki przekonany. Chodzi mi o spanie do piętnastej. 

To prawda, miałem w życiu kilka blogów. Pierwszy założyłem pewnie tuż po wynegocjowaniu z rodzicami modemu neostrady. Internetowy dzienniczek był doprawdy niedorzeczny. Następne - nie lepsze. Ostatni taki "osobisty" prowadziłem cztery lata temu i był już nieco bardziej na poziomie, ale skończyłem z tym, obiecując sobie również, że już nigdy więcej tego nie zrobię. Nie wyobrażałem sobie jednak, żeby w 2013 nadal niemożliwym było znalezienie fajnej, płatnej roboty, związanej ze stawianiem wyrazów w odpowiedniej kolejności. To znaczy, niektórym grafomanom się udaje. Ja jestem, jak widać, jeszcze gorszy, więc zostaje mi to tutaj.  Nie jestem kominkiem, ani samcem alfa. Nie zamierzam procesować się z Nikonem, nawet gdyby kiedykolwiek było mi to dane, ani też pisać o kobietach jak ostatni buc (wyszlo.com - serio, sprawdzajcie na własną odpowiedzialność). Nie posiadłem ostatecznych mądrości w kwestii związków, polityki i dobrego smaku. Jestem szaraczkiem, zwykłym, często pijanym i zataczającym się niczym dziecko we mgle przedstawicielem Generacji Nic, który próbuje sobie jakoś w życiu poradzić. Dużo wyobrażeń i nadziei, wzorce życia prosto z seriali i biografii muzyków rockowych - i wreszcie jebnięcie w mur twardej, szarej rzeczywistości. Nie wiem czy to takie interesujące, raczej mocno powszechne. Ale zapraszam, bo zawsze przyjemniej, gdy ktoś czyta to co człowiek wysmaży. Gdybym się wstydził, to bym nie publikował. Do poczytania!