Wreszcie udało mi się obejrzeć Django Unchained. Czekałem, nawet trochę się na nową rzecz od Tarantino cieszyłem, a w ostatecznym rozrachunku wyszedłem z kina średnio zadowolony. Powszechnego zachwytu nie rozumiem. Jestem za to gotów postawić tezę, iż lepsze filmy Tarantino mają większą rzeszę przeciwników niż te słabsze (oprócz Django, znam również wielu fanów Kill Billa, dla których to jedyny strawny film QT - dziwaczne).
Uwaga. Tekst zawiera szczegóły dotyczące fabuły i zakończenia filmu. Czytacie na własną odpowiedzialność.
Quentin Tarantino wdarł się przebojem do czołówki w pierwszej połowie lat 90., robiąc dwa świetne pastisze kina gangsterskiego, Reservoir Dogs oraz Pulp Fiction. Dziś można spotkać się z opiniami, iż to właśnie jego debiut zasługuje na największe uznanie, jednak moim zdaniem takie pomysły to wyłącznie pretensjonalne próby bycia alternatywnym na siłę. Jakiś hipsterski kaprys w kiepskim wydaniu. To oczywiście znakomity, zabawny film, jednak po prostu nie można nie widzieć, że to ćwierćfunciak zgarnia całą pulę. Gdyby posadzić trzy filmy z pierwszego, gangsterskiego etapu kariery tego pochodzącego z Tennesee fetyszysty damskich stóp przy stole podczas rodzinnej kolacji, Pulp Fiction byłoby przystojnym młodzieńcem z masą znakomitych pomysłów, który właśnie świętuje załapanie się na uniwersytet Yale (choć tajemnicą poliszynela pozostaje fakt, iż więcej czasu spędza na wciąganiu koksu w uczelnianych toaletach, aniżeli w bibliotece). Wściekłe Psy to jego szalony brat cioteczny, który nie pozostawia rodzinie żadnych wątpliwości - wszyscy starają się unikać patrzenia w jego rozbiegane oczy, słuchania opowiadanych przy uroczystej wieczerzy opowieści o dziewictwie Madonny, oraz zastanawiania się nad jego przyszłością, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż skończy mniej więcej jak Patrick Bateman. Aha, jest jeszcze Jackie Brown. To ta stara ciotka, która siedzi gdzieś na uboczu i wszyscy zastanawiają się kto ją w ogóle zaprosił, oraz czy rzeczywiście jest ich krewną.
Fakt, nigdy nie przepadałem za Jackie Brown. Dawałem szanse, rozumiem dlaczego może się komuś podobać, ale po Pulp Fiction to nie było już to. Tarantino też chyba zrozumiał, że wyczerpał gangsterską formułę, aby po kilkuletnim rozbracie z reżyserskim stołkiem przegrupować siły i powrócić z Kill Billem, rozpoczynając tym samym drugi etap swojej kariery, czyli kręcenie epickich dzieł, będących jego własnymi wypadkowymi starych hitów z VHS, pełnymi nawiązań do najróżniejszych filmowych epok, gatunków i estetyk. W międzyczasie powstał również bardziej wyluzowany i kameralny Death Proof, niemniej widać pewną oś, na której umieścić możemy obydwie części Kill Billa (akcja, thriller, wschodnie sztuki walki, dużo krwi), Inglorious Basterds (film wojenny, dużo krwi) oraz Django Unchained (western, dużo krwi). Nie jestem wielkim fanem Kill Billa, choć ma on swoje znakomite momenty, nie wspominając o stojącej na najwyższym poziomie realizacji i produkcji. Za to Bękarty są dużym filmem. Świeżym, pełnym znakomitych dialogów (choćby odwołania do sztuki filmowej, cały motyw "kina w kinie", masa nienachalnych mrugnięć do widza), napięcia, suspensu i zaskakujących zwrotów akcji. Tymczasem Django to taka trochę próba wejścia ponownie do tej samej rzeczki, tylko w zmienionych ciuchach. A wiadomo czego nie robi się dwa razy jeżeli chodzi o rzeki.
Bo znowu miało być epicko, wzniośle i historycznie, a nawet z drugim, poważnym dnem. Tyle, że "dawno temu w okupowanej przez nazistów Francji" dostaliśmy wariacką, niedorzeczną jazdę bez trzymanki, a Tarantino pokazał, że w jego kinie nie ma żadnych ograniczeń. Chciał zabić Hitlera? Zabił Hitlera. W kinie. A jego odsłonę II wojny światowej wygrał dla aliantów pochodzący z Tennesee Amerykanin o korzeniach żydowsko-indiańskich. Django okazuje się dla porównania płaski, mało zabawny, zbyt długi, zrobiony jakby na siłę, bez pomysłu. To znaczy sama idea jest zupełnie na miejscu, ale scenariusz jest niedopracowanym kolosem na glinianych nogach.
Pamiętacie początek Bękartów? Suspens, nienarzucający się dowcip, upiorny urok nazistowskiego munduru. W Django dostajemy marsz niewolników, a później, podobnie jak w przypadku poprzedniego filmu, pojawia się Landa doktor Schultz. O samym występie Waltza trochę później, w każdym razie tutaj, w tej początkowej scenie, nie ma już tego błysku. Ot, podjeżdża facet z zębem na dachu powozu (co oczywiście wywołuje w kinie niezrozumiałe acz spodziewane salwy śmiechu), przez chwilę dyskutuje z towarzystwem, po czym całą sprawę załatwia szybko strzelając. Ja znakomicie zdaję sobie sprawę, że to taka estetyka, że to western i w ogóle, a przede wszystkim Tarantino ma zawsze rację, a jak jej nie ma, to robi tak specjalnie, bo elipsa, bo przecież pastisz i poczucie humoru. Ale skoro w westernie może pojawić się rap (co swoją drogą jest świetnym zabiegiem, akurat ścieżka dźwiękowa jak zwykle stoi na najwyższym poziomie), to może też pojawić się lepiej napisana historia, w której częściej zdarza się, że środkiem prowadzącym do celu nie jest biegłość w posługiwaniu się bronią palną. Mamy taki motyw w scenie z szeryfem federalnym, gdy Schultz wyciąga list gończy, ale jednak jest tego trochę zbyt mało jak na rzecz napisaną przez Tarantino. Swoją drogą, cała miasteczkowa sekwencja pozostaje jedną z lepszych stron tego dzieła. Acz oczywiście, gdy doktor negocjuje z szeryfem pozostając wewnątrz baru, od razu nasuwa się o wiele lepsza scena z piwnicy knajpy w Basterdach...
Pamiętacie zakończenie Bękartów? Intryga, paktowanie, zupełnie niespodziewane samosplamienie* nazistowskiego munduru. W Django dostajemy właściwie to samo co w pierwszej scenie. Czyli strzelanie, strzelanie i jeszcze raz strzelanie. Jamie Foxx najpierw samodzielnie zabija prawie wszystkich złych kowbojów, ale zostaje schwytany. Następnie uwalnia się, bo szybko strzela, wraca z powrotem na miejsce największej jatki i wieńczy dzieło strzelając. Cóż za pomysł, cóż za kunszt. Co gorsza, całej tej sekwencji towarzyszy niczym niezmącona pewność tego, że na pewno wszystko się uda, na pewno wszystko pójdzie dobrze. I jeszcze ta końcówka z kręceniem bączków rodem i paleniem gumy, wyglądająca jak połączenie Szybkich i wściekły (tyle, że konno) z serialem On, ona i dzieciaki. Seriously?
Pewnie, że są momenty, kiedy na film patrzy się z przyjemnością. Talentu czysto rzemieślniczego Tarantino nie stracił, wszystko jest ładnie skręcone, z rozmachem, a w niektórych scenach połączenie wizji i fonii nadal pozytywnie stymuluje zmysły i przyprawia o przyjemne mrowienie. Znakomite miało być natomiast aktorstwo. Już czytałem na filmwebie oraz facebooku, w komentarzach internautów i w recenzjach dziennikarzy, że oto mamy trzy gwiazdy i właściwie każda zasługuje na Oscara. Serio? Kto i w którym miejscu?
Jamie Foxx nie jest zły, ale ciężko nazwać filmowego Django postacią szczególnie barwną czy rozbudzającą emocję (czy to pozytywne, czy negatywne). Fakt, że przynajmniej ma jakiś motyw swojego postępowania (miłość do czarnoskórej Broomhildy), ale pozostaje dość nijaki przez cały film. Rola Di Caprio nie jest ani wyjątkowo duża, a już na pewno nawet nie umywa się do odegranej przez Brada Pitta roli porucznika Aldo Raine'a (kontynuując festiwal porównań). A Waltz? Jak już wspomniałem, na początku jest Landą, co daje zabawny efekt. Lecz nie jest Landą po raz pierwszy, toteż również humor nie jest pierwszej świeżości. Później natomiast jakoś zupełnie się ta postać na kartkach scenariusza gubi, rozjeżdża i traci rezon.
Przede wszystkim mam wrażenie jakiejś przypadkowości zachowań, braku jasnych, klarownych motywów postaci. I to się tyczy nie tylko dr Schultza, choć prawdopodobnie przede wszystkim.. Oczywiście, względy historyczne, rasowe, to wszystko wpływa na zachowania bohaterów, ale mimo wszystko, brakuje temu ostrości. Sama śmierć Schultza wydaje się nonsensem. Dlaczego nie mogą po prostu zaproponować dużych pieniędzy za żonę Django (dlaczego King nie może podać ręki? bo psy rozszarpały niewolnika?), po co te wszystkie kombinacje, jakieś próby ukazania konfliktów moralnych, które pozostają wyjątkowo niewyraźnymi i miałkimi? Nawet ten Candy, powinien po prostu sprzedać niewolnicę i tyle. Z całej tej ekipy przebierańców najlepsza okazała się postać odgrywana przez Samuela L. Jacksona, który był po prostu chaotycznie złym, nikczemnym chujem, zazdroszczącym Foxxowi, że będąc czarnoskórym facetem na dwa lata przed rozpoczęciem wojny secesyjnej przyjeżdża sobie na koniu i będzie goszczony jak wielki pan, więc postanowił rozpierdolić całą tę imprezę w drobny mak.
I właśnie te niewyraźne motywy tworzą wrażenie fabuły wątłej. Z jednej strony rozbuchanej, lecz jednocześnie mającej kiepskie, wątpliwej trwałości fundamenty. Jak koleś, który robi na siłowni "zestaw plażowy" (klata i ramiona), zupełnie pomijając ćwiczenia na nogi. A wrażenie ogólnego niedorobienia potęguje prostota rozwiązań, czyli strzelamy i do przodu. Tutaj choćby jatka w Candylandzie, przypominająca słynną scenę z Kill Billa, w której Uma Thurman zabija mieczem stu Azjatów, ot tak. I na koniec, coś co przyszło mi do głowy w trakcie pisania tego tekstu - wiecie co jeszcze mnie irytuje? Że Tarantino proponuje nam postać pozytywną. Ja wiem, że doktor Schultz też zabija trochę na darmo i nie jest świętoszkiem, ale generalnie jest dobrym człowiekiem, którego motywacją jest przyjaźń do przypadkowo poznanego i przejętego w celach biznesowych niewolnika, co wydaje się po prostu niedorzeczne.
Tym razem nie było arcydzieła. I nie chodzi o to, że nie lubię westernów. Nie jestem wielbicielem gatunku, ale nawet abstrahując od klasyki, również w ostatnich latach powstało bardzo dobre Prawdziwe Męstwo braci Coen, jak również jeden z moich ulubionych filmów minionego dziesięciolecia, czyli Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Najwyraźniej Tarantino przesadził - właściwie w każdym ze swoich dotychczasowych filmów sięgał po elementy rodem z notatnika Sergio Leone, aż tu wreszcie postanowił zrobić faktyczny western pełną gębą i w tym właśnie momencie okazało się, że już wcześniej wystrzelał cały magazynek.
c.d.n.
* nie mylić z onanizmem.